Tłumy turystów
„Overtourism”. To angielskie słowo stało się, w pewnym momencie, określeniem czegoś w rodzaju choroby, epidemii trawiącej coraz większą liczbę miejsc na Ziemi. Najbardziej cierpiała Wenecja, ale także inne miasta nie kryły bólu. Barcelona, Amsterdam, Lizbona, Madryt. Władze tych miast snuły długie rozważania co takiego trzeba by zrobić, aby zarazy się pozbyć. Zarazy, czyli tłumu turystów. Owszem, trochę można ich zostawić, bo dzięki temu mieszkańcy mają pieniądze, ale warto mocno ograniczyć. Liczba turystów zmniejszy się, a dochody wcale nie muszą, bo przecież wystarczy podnieść ceny usług. Zasadnicze pytanie pozostawało bez odpowiedzi: co zrobić, jakie kroki podjąć, żeby w końcu tłumy turystów zniknęły.
Myto już niepotrzebne
Na dobry pomysł pierwsze wpadły władze Wenecji. Wystarczy wprowadzić myto. Sprzedawać bilety uprawniające do przekroczenia granic miasta. Z takim zamiarem noszono się parę lat. Zawsze coś tam stawało na przeszkodzie. W końcu, w październiku zeszłego roku, decyzja zapadła. Od kolejnego sezonu turystów obowiązywały będą opłaty. W niskim sezonie cena biletu wyniesie 3 euro, w wysokim 8 euro, a okresach zwanych „krytycznymi”, takich jak letnie weekendy – 10 euro.
Burmistrz miasta, Luigi Brugnaro podkreślał, że nie chodzi mu o zarabianie na mycie. Celem miała być poprawa jakości życia mieszkańców. Nowe zasady wprowadzone zostaną w życie z dniem 1 czerwca 2020. Nie ustalono definitywnie wysokości kary dla tych turystów, którym udałoby się dostać do Wenecji na gapę, ale wcześniej rozważano ją na wysokości 450 euro. Władze obawiały się jednak, że samo wprowadzenie opłat nie zniechęci napływających do miasta, niczym jakiś wirus, turystów. Dlatego od kolejnego roku zamierzały uruchomić specjalny system rezerwacyjny. Każdy chętny odwiedzenia Wenecji, zawczasu musiałby założyć odpowiednią rezerwację on-line. Pozwoliłoby to na kontrolę napływu gości i nie każdemu, w dowolnym momencie, przyznawano by prawo przyjazdu.
Do Wenecji ostatnio przyjeżdżało rocznie 24 miliony turystów, z czego aż 15 milionów spędzało tam tylko jeden dzień. Nie podobało się to szczególnie hotelarzom, ale nie tylko im, bowiem wielu spośród gości przybywało wielkimi statkami turystycznymi, na których mieli zapewnione jedzenie, a po Wenecji tylko chodzili. Z drugiej strony, nie mogło być aż tak źle, bo jednak restauracje i bary w większości były wypełnione po brzegi. Mimo morderczych cen. Restauratorzy używali sobie jak chcieli, według zasady: nie podoba się, to trudno, przyjdą inni. Niektórzy klienci nie dawali za wygraną i swoimi doświadczeniami dzielili się publicznie. Któregoś dnia właściciel restauracji Caffe Lavena miał pecha, bo jego klientem okazał się włoski polityk, nie mogący zrozumieć jak to się stało, że za dwie kawy espresso i dwie małe (0.25l) butelki wody zapłacić musiał 43 euro. O sprawie napisał na Facebooku, co sprowokowało innych do opowieści o swoich przygodach. Okazało się, że za latte zapłacić trzeba 11 euro, a za szklankę mleka dla małego dziecka – 9 euro. Ktoś wspomniał, że butelka piwa kosztowała go 18 dolarów, a wody – 12.
Ceny posiłków w restauracjach często osiągały księżycowe rozmiary. Turyści z Japonii poskarżyli się, że za kolację dla czterech osób musieli zapłacić 1000 dolarów. Choć nie wszędzie było aż tak drogo, to o Wenecji nie dało się powiedzieć, że jest tanim miastem. A nawet choćby, że nie jest bardzo drogim.
Już w listopadzie pojawiło się pierwsze ostrzeżenie, przypominające, że nie wszystko musi trwać wiecznie. Wenecję dotknęła powódź. I choć jesienią powodzie nie są czymś nadzwyczajnym, to tym razem czas jej trwania i poziom wody były większe niż zwykle. Liczba turystów spadła. Ale listopad nie jest miesiącem, w którym spadkami dochodów mogliby kłopotać się mieszkańcy Wenecji.
Z niezmąconym spokojem i, jak co roku, obawą oczekiwano nadejścia kolejnego sezonu letniego. Tym razem liczono, że będzie lepiej, że wprowadzenie opłat ograniczy trochę napływ turystów.
Rzeczywistość jednak przerosła oczekiwania. W tym roku turyści na pewno nie będą już zanieczyszczać kanałów ani zaśmiecać ulic. Najprawdopodobniej nie będzie ich w ogóle. Radości jednak nie ma. Częściowo sytuację mogą uratować Włosi, którzy, być może, przyjadą z innych miejsc kraju. To jest jedyna szansa. Można współczuć Wenecjanom. A nawet trzeba. Choć nie zawsze i nie dla każdego będzie to łatwe…
Nad opłatami wjazdowymi do Wenecji ciąży jakieś fatum… Przymierzano się do nich od paru lat i, gdy już ustalono zasady ich naliczania, trzeba znowu z nich zrezygnować.