Informacje
Właściwy wybór hotelu czy apartamentu, w którym spędzimy – za niemałe przecież pieniądze – urlop zagranicą nie jest sprawą prostą. Co zrobić, żeby uniknąć rozczarowania? Na pewno nie można opierać się na informacjach zamieszczanych przez biura podróży na stronach internetowych i w katalogach. Wyczytać w nich można tylko to, że każdy hotel jest albo ładnie położony, albo idealny dla rodziny; albo jest doskonałym miejscem na słoneczne i wodne kąpiele, albo stoi przy świetnej plaży, w najbardziej znanym kurorcie na wybrzeżu. Żadnych słabości!

Żmudne przeglądanie stron
UOKiK poinformował, że otrzymuje skargi od rozczarowanych klientów. Dotyczą one przede wszystkim niezgodności obietnic zawartych w ofercie z rzeczywistością. Brud, zniszczone pokoje, problemy z klimatyzacją. Kategorie hoteli oznaczane słoneczkami, trójkącikami czy innymi znaczkami niemające nic wspólnego z oficjalną kategoryzacją. Barwne, nęcące obrazki zamieszczane w witrynach internetowych, nie zawsze pokazują pełną prawdę.
Informacje na stronach organizatorów pozwalają jedynie poznać najbardziej podstawowe cechy hotelu: kraj, wybrzeże, odległość od plaży (mniej więcej), itp. A przede wszystkim cenę. Reszta jest schowana. I trzeba, niestety, włożyć sporo pracy, aby ją odsłonić. Konieczne jest przejrzenie opinii innych turystów, zamieszczanych w serwisach typu tripadvisor, co wiąże się z przeczytaniem wielu tekstów, odsianiem napisanych przez malkontentów, którym nic się nie podoba. Zwykle taka analiza kończy się rozczarowaniem. Widać, że wybrany wstępnie obiekt nie jest tym czym wydawał się być po przeczytaniu opisu w katalogu. Wprawdzie do plaży jest blisko, ale przejść trzeba przez ruchliwą jezdnię, a najbliższe światła są kilkaset metrów dalej. Droga na plażę wiedzie wzdłuż kanału ściekowego, a widokiem z balkonu może być rozległy zakurzony parking lub śmietniki. Biura podróży lubią pisać coś w rodzaju: „prawie wszystkie pokoje są z widokiem na morze”. Można mieć pecha i akurat trafić na jeden z nielicznych pokoi, z w którego oknach prezentuje się mniej okazały krajobraz.
Czytanie opinii turystów trzeba rozpocząć od nowa, biorąc na tapetę kolejny hotel. I tak do skutku, co czasem oznaczać może wiele godzin pracy. Ale jest to nieuniknione. Innego sposobu, po prostu, nie ma. Ostatnio, w rozmowie z rp.pj, prezes OSAT-u powołał się na jakieś badania w Wielkiej Brytanii, z których miało wynikać, że samodzielne wyszukiwanie ofert w internecie zajmuje przeciętnie 52 dni. Nie wiadomo co to były za badania, ale ich wynik wydaje się przesadzony. Wystarczy kilka godzin.
Ale trudno dziwić się prezesowi OSAT-u, że przytacza takie dane. Co to jest OSAT? Najprawdopodobniej nikt nie wie. Skrót ten rozszyfrować na pewno potrafi 130 właścicieli agencyjnych biur podróży należących do organizacji pod nim się kryjącej. OSAT to Ogólnopolskie Stowarzyszenie Agentów Turystycznych, z założenia mające reprezentować interesy całego środowiska sprzedawców wycieczek. Członków jest jednak zaledwie 130, co wobec liczby ponad czterech tysięcy zarejestrowanych firm turystycznych jest absolutnym marginesem. Rzecz jasna, prezes organizacji utrzymuje, że należą do niej „liderzy branży”. Jak na całą Polskę to tych „liderów” jest trochę mało… Szansa na natknięcie się na któregoś z nich jest niewielka. Większość klientów biur podróży zadowolić się musi tymi agentami, którzy do grupy liderów nie należą.
Prezes zdając sobie sprawę z całkowitej nierozpoznawalności jego stowarzyszenia ogłosił zamiar wprowadzenia nowej marki. „Wakacyjny ekspert” – taki tytuł przysługiwał będzie członkom OSAT-u. Będą mogli sobie wydrukować naklejki z odpowiednim logo i przyczepić je w widocznym miejscu. To przyciągnąć ma klientów, którzy wiedzieć będą, że mają do czynienia z ekspertami od turystyki. Nawiasem mówiąc, istnieje już biuro w Czeladzi o identycznej nazwie. Jeśli OSAT przeznaczy duże środki na odpowiednią reklamę, jego właściciel na pewno będzie zadowolony. Niestety, z wywiadu rysuje się obraz oszczędnego projektu. Konto na facebooku rozwiązać ma być sposobem na promocję.
Prezes mówiący o 52 dniach pracy czekających śmiałków próbujących samodzielnie znaleźć sobie ofertę, przeciwstawia to wizji spotkania z profesjonalnym doradcą, który w krótkim czasie, dzięki swej wiedzy, znajdzie to czego taki samotnik musiałby szukać przez dwa miesiące. Zapomina jednak o skali.
Liczba ofert w biurach podróży jest bardzo duża. W samym tylko okresie „last minute” w sierpniu były w sprzedaży wycieczki z pobytami w 367 hotelach w Grecji, 208 w Turcji, 196 w Bułgarii. A przecież są jeszcze nie tylko Hiszpania, Egipt, Włochy czy Chorwacja, ale także Macedonia, Malta, Meksyk, Seszele, Portugalia, Czarnogóra, Maroko, Tunezja, Filipiny… Czy można sobie wyobrazić, że istnieje taki agent, który zna nie wszystkie, ale choćby dużą część tych ofert? Nikogo takiego nie ma! Nawet najbardziej doświadczony pracownik turystyki widzieć mógł kilkadziesiąt, niech będzie – kilkaset, hoteli. Zakładając, że mu się one nie pokręciły i dysponując genialną pamięcią potrafi przedstawić klientowi ich realne atuty i słabości, to z pewnością ta jego pamięć nie może służyć każdemu turyście. Na Krecie czy Majorce widział sporo hoteli, ale przecież nie wszystkie. Zarekomendować może te, które akurat jemu spodobały się. Ale ogromnej większości ofert nie potrafi ocenić. Mówimy tu o najlepszych agentach, tych którzy dużo widzieli i potrafią obiektywnie przedstawić swoje wrażenia. Nie chodzi o sprawność marketingową, o sprzedawcę potrafiącego „zbajerować” klienta, tylko o faktycznego doradcę.
W wielu przypadkach jest znacznie gorzej. Całkiem powszechny jest obrazek klienta siedzącego przy biurku, vis a vis sprzedawcy, który wpatrzony w ekran monitora wyszukuje oferty czytając opisy z systemu, tłumacząc klientowi, że hotel jest ładnie położony lub idealny dla rodziny lub jest doskonałym miejscem na słoneczne i wodne kąpiele lub stoi przy świetnej plaży, w najbardziej znanym kurorcie na wybrzeżu… Właściwie, głównym kryterium wyszukiwania jest cena. Użyteczność „doradcza” jest żadna. Kto nie wierzy, może zrobić drobny i prosty test. Wystarczy zadzwonić na infolinię któregoś z nawet ważnych touroperatorów i zadać pytanie o konkretny hotel mając otwarty jego opis na stronie internetowej. Odpowiedź nie wykroczy poza to co widać na ekranie. Na żadne dodatkowe informacje liczyć nie można. Jasne, że infolinia to nie agent, ale z drugiej strony, to pracownicy zatrudnieni przez organizatora, powinni wiedzieć więcej. Agenci, zwłaszcza ci, którzy mają możliwość sprzedawania różnych ofert, nie tylko jednego touroperatora, mogą pozwolić sobie na więcej. Mogą coś skrytykować, ocenić negatywnie. Ale nie mają szans na opisanie w obiektywny sposób hotelu, do którego chciałby wybrać się turysta. Chyba, że akurat w nim byli, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest niewielkie.
Można byłoby powiedzieć: co z tego, że agent widział tylko małą część hoteli na wybrzeżu, na które chciałbym pojechać? Ważne, żeby dobrał hotel zgodny z moimi oczekiwaniami, nawet jeśli ograniczy wybór do tych tylko obiektów, które poznał. Niestety, tak dobrze to nie jest. Mimo dużej liczby hoteli, bardzo trudno jest znaleźć kilka spełniających podobne warunki, np. co do ceny, położenia, wielkości, wyżywienia, rodzaju plaży, itp. Agent nie znając wszystkiego może doradzić coś co tylko w przybliżeniu spełnia nasze oczekiwania. Jeśli już jednak zdecydujemy się na sugestie agenta i podpiszemy umowę, to lepiej później nie zaglądać do internetu i nie czytać opinii w tripadvisorze…
Nie ma innego sposobu. Żeby mieć pewność, a przynajmniej wysokie prawdopodobieństwo, zadowolenia z wybranego miejsca wypoczynku, trzeba poświęcić kilka godzin na przeglądanie stron z opiniami. Na szczęście nie potrzeba aż 52 dni. Zresztą, przy takim okresie, okazać by się mogło, że hotel, który spodobał się pierwszym dniu poszukiwań, ostatniego przestał już być dostępny...
Miejsce zakupu, założenia rezerwacji i podpisania umowy jest sprawą drugorzędną. Można to zrobić w internecie jak i odwiedzając biuro osobiście, gdzie jest okazja do miłej rozmowy i urozmaicenia przedwyjazdowego czasu. Ale lepiej wiedzieć czego się chce.