Dla Polaków
Sklepy z polskimi napisami, bary i restauracje z „Żywcem” i „Tyskim”, polska muzyka w dyskotekach. Nadmorski wypoczynek. Ale nie nad Bałtykiem, tylko nad Morzem Egejskim. Tak było w 2016 roku w greckim kurorcie Kokkino Nero, zdominowanym przez polskich turystów. Biuro podróży Rainbow, głównie z którym tam docierali, zapowiada rozszerzenie podobnych polskich stref na inne kraje, odpowiadając w ten sposób na potrzeby pewnej grupy klientów. Klientów całkiem różnych od tych, dla których wymyślono, modne w ostatnich latach, „pakietowanie dynamiczne”, a także tych, którzy wyjeżdżają z biurami podróży tylko wtedy, gdy to się opłaca. Można rzec, że idea „polskich stref” stoi w rażącej sprzeczności z wizerunkiem nowoczesnego turysty-światowca, z iPhonem w dłoni i iPadem w plecaku, swobodnie poruszającego się w hotelowym lobby, przysiadającego w przyplażowym starbucksie, aby rozkoszować się smakiem latte z mlekiem sojowym.
„Polskie strefy” mają pomóc tym turystom, którzy za granicą czują się obco, są zagubieni, a obawa o własne losy powstrzymuje ich przed wakacyjnym wyjazdem za granicę.
Zapowiedź Rainbowa zwiększenia liczby takich stref nieco zaskakuje. Wydawać by się mogło, że liczba Polaków nieczujących się dobrze za granicą, z każdym rokiem spada. Okazuje się, że jest inaczej. Rainbow przecież nie robił by czegoś co mu się nie opłaca. W 2016 roku zainteresowanie musiało być duże, a firma spodziewa się, że w kolejnym sezonie będzie jeszcze większe. Rainbow próbuje sięgnąć po tych ludzi, których stać na wyjazd zagraniczny, ale go się boją.
Klasyczna wycieczka wypoczynkowa z biurem podróży polega na zestawieniu przez nie kilku usług: przelotu (lub przejazdu innym środkiem transportu), transferów, noclegów w hotelu, ubezpieczenia i pracy rezydenta.
Każdy przeciętny turysta może sobie samodzielnie zbudować prawie taką samą wycieczkę (osobny temat to cena). Jest tylko jeden wyjątek: rezydent. Nikt, organizując sobie przez internet wypoczynek za granicą, nie myśli o rezydencie. Do niczego jest mu niepotrzebny.
Inaczej to widzą biura podróży. A także część ich klientów (po sukcesie „polskich stref”, sądzić można że całkiem spora). Nawet najbardziej stacjonarny wypoczynek, w miejscu, w którym nie ma za wiele do zwiedzania, nie może obyć się bez towarzystwa rezydenta, z założenia mającego „opiekować się” turystami.
Na czym taka opieka polega? Jest wielu turystów, którzy w czasie pobytu nie mieli okazji zobaczyć swego opiekuna ani razu. Transferami zajmują się zwykle inni ludzie, na spotkania w czasie pełnionych przez rezydentów dyżurów przychodzą najczęściej ci, którzy lubią sobie z kimś pogadać. Problemy z zakwaterowaniem, warunkami pobytu, itp., rozwiązywać można równie dobrze przy pomocy telefonu. Może nawet interwencja z Warszawy, Łodzi czy Opola zrobiłaby na hotelarzu większe wrażenie i byłaby skuteczniejsza.
Jedyna istotna czynność, którą wykonują rezydenci, to sprzedaż wycieczek. Po to są i z tego powodu zatrudniają ich firmy turystyczne. I chociaż dla wielu klientów taka, prowadzona w hotelowym zaciszu, akwizycja jest wygodna i chętnie z niej korzystają (nawet nie próbując poszukać ofert konkurencyjnych, czasami dostępnych za rogiem hotelu), to jednak rezydenci przede wszystkim pełnią ważną rolę w łańcuchu przychodów biur podróży. Są, w istocie, przedstawicielami handlowymi. Sprzedawcami.
Ceny wycieczek są zazwyczaj wysokie. Zależą, oczywiście, od kraju, trasy i programu wycieczki, ale niczym niezwykłym jest, gdy rodzina 2+1 musi zapłacić za jednodniowe zwiedzanie 900-1000 zł. Główne składniki decydujące o cenie to: koszt transportu z marżą firmy transportowej, ceny biletów wstępu (jeśli wliczone), prowizja rezydenta, prowizja polskiego biura podróży, prowizja zagranicznego biura podróży.
Zakup miejsca w wycieczce sprawia przyjemność co najmniej czterem podmiotom: firmie transportowej, rezydentowi, biuru podróży i jego zagranicznemu partnerowi. Tylko bardzo nieliczne biura podróży są wystarczająco silne, aby mieć za granicą własne oddziały zajmujące się wyszukiwaniem hoteli i zawieraniem kontraktów. Większość korzysta z pomocy zagranicznych partnerów. Są to firmy turystyczne wykonujące wszystkie czynności związane z organizowaniem pobytów. Negocjują ceny z dostawcami usług, a wyniki swej pracy przedstawiają partnerowi polskiemu, który dokonuje ostatecznego wyboru.
Dążenie do minimalizacji cen sprawia, że takie firmy nie mogą pozwolić sobie na doliczanie wysokich prowizji do cen hoteli. Starają zmaksymalizować przychody sprzedając wycieczki napływającym do ich kraju turystom. Do sprzedaży potrzebują handlowców. I tę rolę pełnią właśnie rezydenci.
Co jakiś czas pojawia się w różnych wiadomościach informacja, że kolejna firma zajęła się budową systemu umożliwiającego „dynamiczne pakietowanie”. Jest to dokładna odwrotność klasycznych ofert biur podróży. W tym przypadku nie istnieje żaden gotowy pakiet. Klient ma dostęp do systemu rezerwacyjnego, w którym określa warunki (kraj, termin, itp.), a program komputerowy dobiera do niego pozostałe składniki, proponując różne warianty (samolot, transfer). Rezydenta tutaj nie ma…
Mimo zapowiedzi, „dynamiczne pakietowanie” rozwija się w Polsce niemrawo. I to nie dlatego, że brakuje chętnych, że większość poszukuje „polskich stref” nad Morzem Egejskim. Do sprawnego działania systemu potrzeba dużej liczby ofert. O ile z hotelami nie ma problemu, to połączeń lotniczych z Polski jest za mało. „Pakietowanie dynamiczne” największą karierę zrobiło w Wielkiej Brytanii. Tam linii lotniczych jest wystarczająco dużo – rejsowych, „tanich”, czarterowych. Poza tym Anglicy znają angielski i tym mniej potrzebni są im rezydenci…
Żeby zobaczyć jak to działa wystarczy wejść na stronę któregoś z brytyjskich biur podróży, np. Thomasa Cooka. W Polsce, ciekawie wygląda witryna firmy Traveloppa.
W naszym kraju, turyści najczęściej pakietują samodzielnie. Przeszukują strony linii lotniczych i hoteli. Czasami udaje się skonstruować w ten sposób wyjazd tańszy od ofert biur podróży, a czasami nie. Sprawę ułatwia zaangażowanie „tanich” linii lotniczych w turystykę wyjazdową, które oferują coraz więcej połączeń z Polski do miejscowości wakacyjnych w okolicach Morza Śródziemnego. Przewoźnicy typu Ryanair uważani są za głównego rywala tradycyjnych touroperatorów, obawiających się utraty pozycji na rynku. Obawy są uzasadnione, bo w niektórych krajach wyniki „tanich” linii są całkiem obiecujące (np. Majorka).
Zarówno „pakietowanie dynamiczne” jak i oferty składane samodzielnie przez internautów dotyczą zupełnie innego segmentu rynku od tego, na którego uwagę skierował Rainbow. W tym przypadku, klienci nie tylko nie poszukują „polskich stref”, ale nie kłopoczą się nawet o rezydenta…
Sądząc po sukcesie Rainbowa w Kokkino Nero można by spodziewać się wzrostu zainteresowania bardziej „opiekuńczymi” ofertami. Rynek turystyki wyjazdowej w Polsce jest nadal mały. Zaledwie 6% Polaków podróżuje na wakacje samolotami. Prawdopodobnie z czasem pojawią się nowi. Ale czy nadal będą to ci, którzy za granicą czują się nieswojo? Zapewne w jakiejś części tak. Ale coraz więcej Polaków poznaje obce języki, napływają do nas liczni cudzoziemcy i poczucie obcości i zagubienia powinno zdarzać się coraz rzadziej.
„Strefy polskie” mogą w przyszłości nawet się rozwijać, ale przestaną pełnić rolę zachęty do wyjazdu, będąc konsekwencją obecności dużej liczby naszych turystów - tak jak to dzieje się z innymi nacjami.
Wydaje się, że biura podróży będą zmuszone ewaluować w kierunku bardziej nowoczesnych form sprzedaży pobytów. Nie mogą zignorować konkurencji „tanich” linii i rosnącej siły internetu. Chociaż chyba zawsze będą istnieli ludzie, którzy nie zdecydują się na samodzielne wyszukanie ofert, zawierzając opinii doradcy w biurze podróży i oczekując „opieki” polskiego pracownika na miejscu, to jednak procesu zmian zatrzymać się nie da i tradycyjny, w sumie archaiczny, model „wczasów za granicą” będzie zanikał.
Dynamiczne pakietowanie, które prędzej, czy później naprawdę zawita do Polski, nabierze kształtu (może już pod inną nazwą) ułatwiającego firmom turystycznym sprzedaż przeformatowanych ofert własnych. Pamiętać warto, że wymagane przez UE regulacje prawne mają utrudnić korzystanie z systemów pakietujących dynamicznie. Mała firma (np. agent), która zdecyduje się na skorzystanie z takiego systemu podlegać będzie obowiązkom typowym dla wszystkich touroperatorów, co oznacza odpowiedzialność za usługi obce. Ułatwi to dużym organizatorom turystycznym sprzedaż imprez własnych poprzez systemy informatyczne pozostawiające internautom swobodę wyboru poszczególnych składników imprezy. Nie bardzo to będzie przypominało współczesny wyjazd.
Ale to dopiero przyszłość.
Jarosław Mojzych
20 września 2016